Złowieszcze rozważania o pokątniku

We wszechwiedzącym internecie znalazłam informację o tym, że gdy otwierano mury warszawskiego Barbakanu rozłaziło się stamtąd mnóstwo robactwa – owadów, stonóg, pędraków. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak… Profesor Marek Kozłowski entomolog z Katedry Entomologii stosowanej SGGW, żałował, że konserwatorzy zabytków nie zaprosili zoologów do pracy. „Mielibyśmy szansę przebadać populacje tych stworzeń, a tak to wszystko się gdzieś rozpierzchło” ubolewał profesor. I kontynuował: „Bywa, że we wnętrzach murów siedzą całymi pokoleniami różne owady. Taki całkowicie odcięty od świata zewnętrznego biotop zdarza się niezwykle rzadko. Zbadanie go to byłaby rewelacja”.

Co mogło rozpełznąć się z wnętrza murów? Zdaniem profesora żył tam pokątnik złowieszczek. Chrząszcz, nazwany tak z powodu zabobonu jakoby samo jego ujrzenie miało być przyczyną gwałtownej śmierci obserwatora.

No cóż, zamyśliłam się… Rozumiem profesora, a ponieważ żyję, bo zabobon jak to zabobon umysł tylko kłamstwem tumani, co widać obecnie wokół i na co dzień, mogę opowiedzieć swoją historię pokątnika, którą potwierdzą żyjący świadkowie.

W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku nasza rodzina przeprowadziła się z miasta na wieś i zamieszkała w starym liczącym ponad pół wieku domu.

Zanim wprowadziliśmy się na stałe przyjeżdżaliśmy tu na wakacje, aż kiedyś uznaliśmy, że to dobre miejsce na życie, nie tylko na czas wypoczynku.

Dom był niezamieszkały, przynajmniej tak się wydawało. Nie wiedzieliśmy więc, że nasza dłuższa niż wakacyjna obecność zdziwiła obecnych tu od lat „lokatorów”.

Jak każdy stary dom, i ten miał swoje zapachy i dźwięki, których trzeba było się nauczyć. Podążając za delikatnymi szmerami słyszanymi wieczorem spostrzegałam w kątach, tuż przy zakurzonych listwach podłogowych, po dwa lub trzy czarne chrząszcze. Wyczuwając bliskość człowieka nieruchomiały w dziwnej pozycji, unosząc odwłoki na wyprostowanych nogach wysoko do góry i wydzielając dziwny zapach. Były całkiem okazałe, wszak 2 do 3 centymetrów długości, to jak na polskiego owada wcale niemało. Powagi dodawały im dość długie czułki, którymi być może bez przyjemności wyczuwały ludzką woń. Nie uciekały w popłochu, znikały jednak w sobie wiadomych szparach, nie pozostawiając uczucia żalu, bo urodą nie grzeszyły…

Dom miał maleńką piwnicę, do której schodziło się otwierając drzwi z sieni. Kiedy miała nadejść pierwsza zima zgromadzono w niej ziemniaki, buraki, marchew i różne przetwory. Szybko okazało się, że właśnie tu jest kryjówka i spiżarnia owych wieczornych gości, uznano więc ich prawo do zamieszkania w tym miejscu.

Tak mijały lata… Spotykaliśmy się czasem, nie wchodziliśmy sobie w drogę, one zadawalały się butwiejącymi resztkami naszych zimowych zapasów okopowych, my bez przykrości znosiliśmy sporadyczne ich wizyty, kiedy opuszczały piwnicę.

Jakiś czas po tym, jak przestałam być codziennym mieszkańcem starego domu, wertując „Polską Czerwoną Księgę bezkręgowców” dostrzegłam portret znajomego owada.Blaps_fg01

Pokątnik złowieszczek (Blaps mortisaga)- tak nazywał się piwniczny lokator i gość na pokojach śmierć rzekomo wieszczący. Nie zabił mnie, więc czytałam dalej niedowierzając, że to gatunek

rzadki i silnie zagrożony, w Finlandii umieszczony na liście wymierających. Nie nadążył za przemianami w ludzkich domostwach… Przystosowany do życia w siedzibach ludzkich w epoce przedindustrialnej „myślał”, że tak będzie zawsze. Że taki nieprzewidujący? Ale cóż właściwie mógł zrobić wobec szaleństwa betonu, izolacji budowlanych, obsesji sterylności, a nade wszystko dostępności żywności wszelakiej o każdej porze roku. Jak miał obronić się przed Biedronkami, Żabkami i innymi Groszkami, które uwolniły człowieka od gromadzenia zapasów ziemniaków czy marchwi poniżej parteru…

Nie jest chroniony, bo niby jak… jak stworzyć rezerwat dla pokątników? Jedynym pomysłem byłyby kontrolowane hodowle w budynkach, gdzie jeszcze się uchowały złowieszcze owady.

Miałam nadzieję, że w starym domu jeszcze są… Popędziłam sprawdzić. Niestety.

Gnana nadzieją, że może gdzieś na wsi żyją owe relikty epoki przedindustrialnej, chciałam udać się do sąsiadów w tej sprawie, ale kiedy wyobraziłam sobie ludzi, którym w miarę wyłuszczania sprawy pokątnika złowieszczka gatunku silnie zagrożonego, oczy ogromnieją i stają w słup, usta układają się w drwiące uśmiechy i tylko przez grzeczność nie kreślą kółka na czole – zrezygnowałam.

Ale, tak sobie myślę, może jednak warto narazić się na śmieszność, za cenę czerwonej kropeczki na mapie występowania gatunku, zaznaczonej na brzegu Zalewu Szczecińskiego.