Książka miodem płynąca, czyli dwugłos nie tylko o pszczołach
Skąd się biorą przyrodnicy? Jak to skąd, z dzieciństwa, z dzieciństwa proszę Państwa. W dodatku z konkretnego miejsca, najczęściej z domu dziadka lub wujka, co to miał cierpliwość do dziecka i pokazał, że kwiat to nie tylko kolorowe płatki i wytłumaczył, że mrówki biegające wokół kolonii mszyc nie żywią się nimi lecz bronią wytrwale przed pożerającymi je biedronkami, strzegąc niczym pasterze stad owiec, wreszcie pająka wziął do ręki bez wstrętu i nie powtarzał bzdur, że nietoperze wplątują się we włosy, a ochotki gryzą jak komary.
W takich i podobnych okolicznościach, w aurze akceptacji i fascynacji dla natury kilkuletni człowiek może zostać zainfekowany przyrodniczą pasją, nastolatkowi, to się raczej nie przydarzy. Co ciekawe ta „choroba” z dzieciństwa może dawać objawy całe życie.
Wiem, że z tęsknoty za takim dzieciństwem powstają na nowo sady starych odmian drzew owocowych i ogrody z maciejką, w których trawniki przypominają łąkę, a nie zieloną wykładzinę z „Komfortu”, ponieważ stokrotki, mniszki i same trawy mają tam prawo zakwitnąć.
A z pasji rodzi się pewien styl życia opisany w kilku znanych mi książkach, do których dołączyła od niedawna „Pasieka Dredziarza”. Bo w istocie Wydawnictwo Poznańskie za sprawą Ewy i Pawła Piątków oddaje czytelnikom opowieść, nie o samym życiu, a raczej o genezie i konsekwencjach wyboru właśnie owego stylu, czy wręcz sposobu na życie.
Wszystko zaczyna się od pszczelego domu, ale zmierza do człowieczego. Wątek odtwarzania starego domostwa przypomniał mi nieco temat książki „Dom na Sekwanie”, w której Wiliam Warthon opowiada, jak z radosnym mozołem przemieniał starą barkę w swój wymarzony dom. Nie pamiętam, czy pisał o mieszkańcach, których zastał w tym miejscu na początku, jak to czyni Paweł Piątek wspominając o myszach obserwujących jego wysiłki, ale z własnych doświadczeń wiem, że takie miejsca mają swoich lokatorów. W naszym starym domu zamieszkiwały oprócz myszy oczywiście, przedstawiciele gatunku o krzywdzącej nazwie pokątnik złowieszczek. Czarne chrząszcze były przed nami i uszanowaliśmy ich „prawo do lokalu”, nie ingerując w skryte życie. Przez długi czas nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to „ekipa” z gatunku umieszczonego w Czerwonej Księdze Bezkręgowców zasługująca nie tylko na tolerancję, ale także na ochronę.
Ale w „żółtej” książce najważniejsze są oczywiście pszczoły. Dowiadujemy się więc o uprawianiu polityki… antyrójkowej i o grach strategicznych prowadzonych w oparciu o prognozy pogody, pomagające Pawłowi -pszczelarzowi w jego staraniach o dobro ula. Czytamy o dramatach i radościach, wreszcie o szczęśliwym miodobraniu, opisanym tak sugestywnie, że czuje się wręcz zapach i smakowitość i słyszy brzęczenie pszczół.
Przewracając kartki uśmiechamy się, bo zdarzenia piszą się lekkim piórem z humorem i anegdotą, jak ta o „puszczonym przez koleżankę bąku…” wtrącona przy okazji opisu trutnia.
Po lekturze stajemy się bogatsi o wiedzę dotyczącą samych pszczół, ale także miodów. Nie zdziwi nas na przykład wysoka cena miodu wrzosowego, ale nie jestem pewna czy wszyscy zostaną amatorami miodu spadziowego. Tu z resztą przypomina mi się zdarzenie sprzed lat, kiedy to goszcząc w restauracji, z której letnią porą wystawiano stoły pod pobliskie klony oblepione w lecie koloniami mszyc uświadomiłam przyrodniczo, myjącego lepki stół, kelnera. Z zapałem opowiadałam o setkach tysięcy mszyc na liściach, które za pomocą swoich kłująco-ssących aparatów gębowych wysysają bogaty w cukry sok roślinny, a wykorzystując z niego właściwie tylko białka, większość owych cukrów wydalają w postaci spadzi. Sądząc po jego minie zdaje się, że nie bardzo potrzebował wiedzy o tym, że miód spadziowy powstaje z przesłodkich odchodów mszyc. Tak nawiasem: amatorami tych delicji są nie tylko pszczoły, ale także wyżej wspomniane mrówki.
Prawie na koniec opisu moich wrażeń z lektury „Pasieki Dredziarza” zostawiłam informację o pewnej niezwykłości tej książki, otóż jest ona rozpisana na dwa głosy… Bo, gdy stary dom nabiera nowej formy i pszczoły czują coraz bardziej jak w raju, pojawia się ONA – EWA, bo któż by inny… I tu zaczyna się trochę inna bajka, o innej pracy, o dziecku, o mężu, który zanim się nim stał, opowiadał o pszczołach i bębnach. Bo oprócz pasieki i starego domu są w życiu Pawła bębny, a więc dźwięki dalekie od brzęczenia, a jakże potrzebne dla urody życia.
Zastanawiam się kogo i w jakich okolicznościach może zainteresować ta książka – ludzi trochę zmęczonych, ale wciąż poszukujących? Jako lektura na weekend, albo do smakowania po trochu przy porannej kawie. Trzeba spróbować… A dzięki Uli Pągowskiej- autorce projektu okładki nie sposób nie znależć „Pasieki Dredziarza” w księgarni.