Kokedama i Aspidistra, czyli o roślinach dla zapracowanych, jak moje Córki

Stała na półce „zieloną twarzą” zwrócona do czytelnika, a na tej błyszczącej, okładkowej zieleni miała wypisane: „O roślinach” Radosław Berent i Łukasz Marcinkowski. Wcale nie zamierzałam jej kupić, zupełnie nie chciałam po nią sięgnąć, a jednak wzięłam i otworzyłam na przypadkowej stronie (też tak robicie?). Wypadło na 134, którą w całości wypełniała Aspidistra w glinianej donicy na tle strupieszałej ściany. Spojrzenie i flashback: stary, wiejski dom odwiedzany z rzadka w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wnętrze odgradzane podczas nieobecności właścicieli od ludzi i światła drzwiami, również na oknach czyli żaluzjami jak, mawiała o nich mała dziewczynka, a w dużym pokoju na stole w glinianej donicy Aspidistra, jakby żywa. Zamarłe w oczekiwaniu na poprawę losu, na jakiś romantyczny weekend, niedomknięte listewki żaluzji, żelazne liście (czyli Aspidistra) tkwiły tam jak wyrzut sumienia. Dziś pewnie byłoby inaczej, zmienia się bowiem nasze nastawienie do tego co żyje, również dzięki takim pasjonatom jak Radek i Łukasz, którzy piszą: „Rośliny to sposób na życie” i dalej  „Wymagają troski i uwagi tak samo, jak każda inna żywa istota”.

Kiedy na stałe zamieszkaliśmy w tamtym starym domu na parapety wprowadziły się kolorowe sępolie, szczawik i kilka okazów z gruboszowatych, te ostatnie oczywiście dla sprowadzenia szczęścia. Z naściennych półeczek zwisały w dół Cissus i paprotka, z podłogi prężyły się ku górze fikusy, dracena oraz monstera, które pozostały niechciane, czytaj: nie kupione, po kiermaszu kwiatowym zorganizowanym po to, aby dochód ze sprzedaży przeznaczyć na wsparcie budżetu gminnego przedszkola, do którego chodziły nasze dzieci. Od sąsiadki, Pani Ludwiki dostałam Geranium zwane anginką i aloes, który goił rany, a od Krysi nematolożki, patyczakowaty sukulent, który po prostu ładnie wyglądał. Rośliny były wszędzie, no może z wyjątkiem mrocznego korytarza. Łazienkowe południowe okno opanowały na lata rozpostarte szeroko pędy wilczomlecza zwanego cierniem Chrystusa. Kolczaste pędy zapewniające ochronę przed nieistniejącymi tu roślinożercami ożywały od czasu do czasu czerwienią drobnych kwiatków. W przeszłości umęczone północnym półcieniem, który pozbawiał je witalności skwapliwie skorzystały z szansy jaką dawała nowa „miejscówka” (w tamtych czasach słowo to oznaczało jedynie miejsce zarezerwowane w sypialnym przedziale pociągu).

Jeśli pod ręką jest fachowy poradnik nie trzeba eksperymentować, upierać się przy swojej wizji domowej dżungli. Pamiętam swojego Tatę, który w latach sześćdziesiątych z uporem sprowadzał do naszego wysuszonego centralnym ogrzewaniem, mieszkania, kolejne egzemplarze lipki. Żywot każdej z nich był bardzo krótki, miękkie, delikatne liście spadały bezszelestnie zostawiając ogołocone łodygi. Dopiero zwykłe trzykrotki obficie podlewane spełniły nasze skromne oczekiwania.

Nigdy nie miałam wątpliwości co do dobroczynnego działania domowej zieleni na nas mieszkańców, ale przyznam, że padłam ofiarą przesądu, który autorzy książki dementują. Ilości dwutlenku węgla wydzielane nocą nie zagrażają w naszych sypialniach, rośliny nie zabierają nam tlenu, a sukulenty i epifity wytwarzają tlen całą dobę. Wiele gatunków wręcz oczyszcza powietrze, którym oddychamy w mieszkaniach i biurach. Dobra to wiadomość zwłaszcza w kontekście terminu „zespół chorego budynku”, który  oznacza nie tylko unoszące się w powietrzu niewidzialne zarodniki pleśni, bakterie, ale także formaldehyd, ksylen, benzen i inne trucizny wydobywające się z oklein, wykładzin, paneli oraz przegrzanych kabli. O tym, które rośliny mogą okazać się naszymi największymi przyjaciółmi i jak to działa autorzy piszą na stronie 63 i 64.

W starym domu rosło ponad  40 różnych gatunków flory domowej reprezentowanych przez egzemplarze zwielokrotnione, przekraczając znacznie normę, o której wspominają Panowie: „potrzeba obecności kilku większych roślin o wysokości od 30 do 60 cm na każde 12m2 „, aby skutecznie oczyszczać powietrze. Pierwsze miejsce w rankingu zajmują mniej wymagające: sansewiera, dracena, bluszcz, aloes, szeflera, czy storczyk.

A jeśli o sprostanie wymaganiom chodzi, to autorzy książki „O roślinach” uważają, że każdy może mieć kwiaty… bo prawie w każdym z nas jest wiktoriańska potrzeba wprowadzenia do domu roślin.  Jeśli jesteście pracoholikami kupcie kaktusy i sukulenty, które największą karierę zrobiły po I wojnie światowej, następnie powróciły do łask w latach 90 – tych i mogą stać się przyjaciółmi osób zapracowanych i poszukujących wyrafinowanych, nieoczywistych form i kształtów.

A wracając do wątku pożyteczności roślin w naszym otoczeniu, to zamieszczony tu tekst Moniki Joanny Latkowskiej „Domowa hortiterapia” daje do myślenia. No, bo czyż obojętnie można potraktować zdanie:” W 1936 roku w Anglii ogrodnictwo zostało uznane za oficjalną metodę terapii osób fizycznie i psychicznie chorych”.

Autorzy dzielą się chętnie płaszczyzną wydawniczą również z antropolożką kultury i artystką profesorką gdańskiej ASP przez co książka jest nie tylko świetnym poradnikiem wyjaśniającym co i jak hodować oszczędzając sobie rozczarowań, ale także źródłem refleksji i inspiracji.

To był kolejny powód dla, którego książkę oczywiście kupiłam. Podaruję ją zapracowanej Osobie, która urządza swoje mieszkanie. A ja według prostych wskazówek Radka i Łukasza zrobię sobie kokedamę, może nawet nie jedną i zawieszę te kule mchu z asparagusem nad głową, zrobię sobie taki mały prywatny raj przypominając sobie gałązki asparagusa wplatane  obowiązkowo między goździki w standardowych wiązankach ku czci i z okazji w czasach minionego PRL.

I jeszcze jedno, ten, więcej niż poradnik „O roślinach” mam dzięki temu, że książki kupuję kameralnie, był na półce w małej szczecińskiej księgarni „Sedina”. I tylko tam. Sprawdziłam – sieciówka na literę „E” informuje: produkt niedostępny.

A może poczytasz więcej?